Weekend spędzałem w Wałbrzychu, więc postanowiłem wystartować w lokalnym maratonie. Już prawie dwa lata nie ścigałem się w tej odmianie kolarstwa górskiego, więc sam byłem ciekaw jak to pójdzie. Start wplotłem w trochę mocniejszy okres treningowy, który mam nadzieję zaowocuje przyzwoitą formą w czerwcu 🙂
Profil trasy obiecujący – około 2 tys metrów przewyższenia na 52 km. Cały czas góra-dół, czyli dokładnie to, czego oczekuję od górskiego maratonu. Dystans dość krótki, ale to mi akurat pasowało 😉 Ruszyliśmy punktualnie o 11:00.
Długi podjazd, wychodzę na prowadzenie, podkręcam tempo. Pod koniec wzniesienia jest nas czterech: Wojtek Halejak, Mikołaj Dziewa, Grzesiek Grabarek i ja. Na zjeździe Grzesiek przebija oponę. Jest nas trzech. Kolejne km pokonujemy razem. Tempo przyzwoite. Nogi dają mi wyraźny sygnał, że ten pierwszy podjazd poszedłem ciut za mocno. Mniej więcej w połowie dystansu zostaje sam. Chłopaki odjeżdżają. Nie chce trzymać ich za wszelką cenę. Wolę jechać swoje. Kolejne km lecą. Góra -dół, góra – dół. Trasa całkiem ok, widoki bardzo przyjemne. Idzie przyzwoicie – na otwartych fragmentach cały czas widzę prowadzącą dwójkę, więc chyba moje tempo jest w miarę ok. Po 2h odcina, słabnę, waty od inpeak spadają. Dogania mnie Łukasz Klimaszewski. Trzyma równe, mocne tempo. Na ostatnim dłuższym podjeździe nie jestem w stanie utrzymać jego koła. Długi zjazd z lekkimi wypłaszczeniami. Wiem, że mam kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund straty do Łukasza. Cisnę jak czołg – kamienie, gałęzie, korzenie -nic mnie nie zatrzymuje. Wyjazd z lasu na główną ulicę, skręcam w lewo, jadę prosto 300m, 500m, 700m…Coś mi nie pasuje. Strzałek brak. Pedałuje dalej z nadzieją, że wszystko ok… jednak nie. Zawracam. Dojeżdżam do miejsca gdzie wyjechałem na główną drogę. Pytam pana policjanta – „Panie Władzo, gdzie ta trasa, kurde?!” Z dużym oburzeniem pokazuje mi niewielką strzałkę namalowaną na ulicy, która nakazuje skręcać w prawo w wąski mostek. Wjeżdżam na trasę. Zupełnie zrezygnowany pokonuje ostatnie 1,5km. Linię mety przekraczam strasznie zły. Dawno nie byłem aż tak zły. W sumie wyścig o „pietruszkę”, więc mógłbym trochę wyluzować… ale trzymało mnie dość długo. Nie chodzi o wynik, a o to, że przez 2h 20 min zaginam się, żeby jak najszybciej pokonać trasę, a na koniec taka sytuacja… Dopóki nie opuściłem miejsca zawodów, nie zjadłem czegoś dobrego, to chodziłem najeżony jak jeż. Później już przeszło. Pomyłka kosztowała mnie kilka minut, ale tylko jedno miejsce – ostatecznie zostałem sklasyfikowany na piątej pozycji – TU wyniki. Samopoczucie ok… choć z pewnością zabrakło doświadczenia. Trochę już zapomniałem, jak się jeździ maratony. Następnym razem postaram się o lepsze rozłożenie sił 😉
Co do pomyłki – nie mam pojęcia, czy ktoś jeszcze prócz mnie przestrzelił ten zakręt. Z tego co wiem, z czołówki wszyscy pojechali dobrze. Mimo wszystko uważam, że coś tam poszło nie tak i to „nie tak” nie z mojej winy. Zabrakło człowieka, który powinien mi pokazać, że mam skręcić w prawo z głównej ulicy w wąski mostek. Być może pan policjant miał to zrobić…jeśli tak, to mocno olał ten temat. Ogólnie oznakowanie całej trasy zdecydowanie na minus – mało strzałek, mało taśm. Miałem kilka takich sytuacji, gdzie musiałem się rozglądać i zastanawiać, czy na pewno jadę ok. Pewnie po części to moje przyzwyczajenie ze ścigania XC, gdzie cała runda jest w taśmie. Słyszałem jednak sporo opinii, które podzielają moje zdanie.
Żeby nie było tak pesymistycznie – cała reszta imprezy zdecydowanie na plus. Sprawne zapisy, punktualny start, całkiem fajna trasa. Podoba mi się taka bardziej kameralna atmosfera, gdzie nie zjeżdża się 1 tys+ osób. Fajnie, że zawodnik z licencją też może wystartować i ma przyznany sektor „zero”. Jak będę miał okazję, to na pewno jeszcze wystartuje w tym cyklu 🙂
Najbliższy weekend spędzam na uczelni, ale w czerwcu zapowiada się dużo fajnego ścigania 🙂
PZDR!
fot. okładkowe: foto-adamczyk.pl
Dodaj komentarz